Przed kontynuacją opisu kolejnych przygód mojej samotnej podróży po czterech krajach Azji Centralnej jestem jeszcze winien małe wyjaśnienie. Czym jest ta seria kilku tekstów? Czy to ma być wymądrzanie się na temat lokalnych problemów i porównywanie ich z Polską? Zdecydowanie nie. Wystarczy nam w kraju jeden profesor od podróży, który ma gotową odpowiedź na wszelkie wyzwania świata. A poza tym, w przeciwieństwie do niego, podróżuję w butach i niech was nie zmyli tylko moje imię, bo nie na jednego przecież psa wołają w Polsce Burek. Czy to będzie przewodnik turystyczny? Też nie. Nawet nie śmiałbym konkurować z królową tego typu dzieł w polskich księgarniach, sklepach spożywczych a nawet, o zgrozo poczcie polskiej. Zresztą nie mam tak szerokiej wiedzy na temat depresji, wyzwań przekwitania u mężczyzny i kobiecej menopauzy, nie wspominając o wysypywanych jak z rękawa wskazówkach na temat bycia szczęśliwym. Nie znajdziecie też z tej wyprawy nagrań z kilku kamer i mikrofonów pewnej znanej podróżniczki z jej „samotnych” podróży po planecie kobiet czy jeszcze gdzieś dalej…
Te kilka podróżniczych zdań będzie po prostu dzieleniem się z wami-czytelnikami moim przeżywaniem tej wyprawy. Liczę, że znajdziecie w nich inspirację dla waszych podróży w te tereny a może wręcz ośmielę niektórych do odwiedzenia zupełnie innej Azji od Tajlandii, Singapuru czy Wietnamu. Opiszę ludzi, miejsca, sposoby transportu pomiędzy poszczególnymi lokalizacjami i przygody, które przeżyłem. Dla waszej wiedzy okraszę je też aktualnymi cenami, które płaciłem. Zastrzegam jednak zdecydowanie, że nie jest to żaden przewodnik i proszę nie oceniajcie mnie za to, że coś przeoczyłem, ominąłem albo przesiedziałem, czytając po prostu książkę i nie zwiedzając czegoś, co dla kogoś innego byłoby niezwykle ważne. Uważam, że prawdziwe podróżowanie wcale nie jest zaliczaniem nieskończonej ilości zabytków, kolejnych miast czy nowych państw. Nie o czas, liczbę i ilość zdjęć w podróży przecież chodzi a o poczucie danego miejsca. Dlatego właśnie godzina, dwie lub trzy w kawiarni na zwykłej ulicy i kilka zdań wymienionych z kelnerem często znaczą dla mnie o wiele więcej niż sto zdjęć selfie przed wpisanymi na listę Unesco zabytkami. Tyle tytułem wstępu do drugiego odcinka, który piszę na granicy Pandżakent, skąd zamierzam wjechać do Tadżykistanu z Samarkandy.
Z moim uzbeckim gospodarzem Bołozowem umówiliśmy się na piątą rano, gdy więc zadzwonił budzik szybko ogarnąłem śpiwór i zjadłem śniadanie. Dziś był nim domowej produkcji jogurt, który kupiłem dzień wcześniej na bazarze. Pani wyjęła go drewnianą chochlą z wielkiej z miski, odmierzyła pół kilo i wrzuciła do… zwykłej reklamówki. Rano wyciągnąłem go rękoma i zjadłem z dwoma somsami i gdy gospodarz nie pojawił się w moim pokoju do godziny szóstej, sam wyszedłem z domu zatrzaskując drzwi. Tym samym tramwajem za 30 groszy, co dzień wcześniej dostałem się pod meczet Bibi-Khanym. Tam złapałem taksówkę za 4 zł i dojechałem na wielki wypełniony po brzegi busami, małymi vanami i tak zwanymi tu lokalnymi marszrutami plac. Znalezienie pasującego pojazdu zajęło mi dosłownie kilka minut, więc chwilę póżniej siedziałem już w taksówce z kilkoma innymi osobami, jadąc na granicę w Pandżakent.
Lokalny transport, sprawiający w pierwszej chwili wrażenie zupełnie niezorganizowanego i ryzykownego, już po jednym dniu i zaznajomieniu się z panującymi tu zasadami, dał mi poczucie niemalże pełnego odnalezienia się. Oczywiście nie można oczekiwać tutaj jakiejś terminowości i punktualnych odjazdów (o przyjazdach nie wspominając), ale po pogodzeniu się z faktem, iż odjazd nastąpi po zapełnieniu się ostatniego fotela w marszrutce, można nawet pokusić się o zaplanowanie swoich podróży. Tak też zrobiłem i ja, bo Tadżykistanu nie było z początku na trasie mojej wyprawy i niespodziewanie wygospodarowałem jeden dzień na stolicę. Nie mogłem więc pozwolić sobie na zbyt długie opóźnienia i faktycznie takich nie było. Jedną z ważnych zasad podczas przekraczania granicy pomiędzy państwami jest niekorzystanie z międzynarodowego transportu, który wydawałby się w pierwszej chwili idealnie wygodnym i szybkim rozwiązaniem. Tylko z pozoru. Duże autobusy spędzają bardzo dużo czasu na granicach. Dla lokalnych pograniczników skontrolowanie w jednym rzucie czterdziestu czy pięćdziesięciu pasażerów międzynarodowego autokaru stanowi ogromne wyzwanie organizacyjno-mentalne o zakłóceniach spokojnej pracy nie wspominając. Podobnie więc jak inni podróżnicy, wybieram zwykle sprawdzoną metodę dojazdu do granicy lokalnym transportem i przekraczanie jej na piechotę. Oszczędza się wtedy wiele czasu na kolejki pojazdów do granicy i szczegółowe kontrole autobusów.
Po wkroczeniu na teren Tadżykistanu znalazłem parking, gdzie znów stało kilkanaście aut gotowych do odjazdu w różnych kierunkach. Piszę „znalazłem” ale to raczej oni znaleźli mnie. Wyjście z granicznej bramy jest cały czas śledzone przez co najmniej dwudziestu kierowców a ich zachęcający podróżnych do współpracy krzyk (a raczej ryk) przyciąga kolejne dwie dziesiątki potencjalnych drajwerów. Znalezienie właściwego jest też dosyć łatwym zadaniem, bo kierowcy co chwilę wykrzykują nazwę miasta, do którego zamierzają się udać. Podszedłem do tych, którzy na całe gardło wrzeszczeli „Duszanbe”. Trzeba było jeszcze uzgodnić cenę, na co też mam sprawdzony sposób. Pytam najpierw kierowców, ale potem sprawdzam cenę podpytując pasażerów siedzących już w środku aut. Po takiej kontroli uzgodniłem z jednym z nich 18 dolarów za 170 kilometrów przez góry do samego centrum Duszanbe. Został jeszcze ten problem. Byłem w tym aucie trzecim pasażerem zatem musieliśmy poczekać na kolejnego. Po godzinnym siedzeniu na granicy postanowiłem zaproponować moim współpasażerom złożenie się na opłatę za czwartą osobę. Tak też zrobiliśmy i pod dopłacie 6 dolarów ruszyliśmy w drogę do stolicy.
Religią dominującą w Tadżykistanie jest Islam, który wyznaje tu 96,7% ludności a my jechaliśmy do Dushanbe w piątek. A piąty dzień tygodnia dla muzułmanów jest dniem szczególnym. Chcąc nie chcąc ja w tej szczególności też zaistniałem, bo nasz sympatyczny pan kierowca postanowił w połowie drogi zaparkować przed meczetem. Poinformował nas tylko, że na 20 minut idzie się pokłonić prorokowi, po czym wyjął z bagażnika modlitewny dywan i tyle go widzieliśmy.
– No tak, podróżujemy w dzień, więc Allah wszystko widzi – pomyślałem.
Do stolicy miałem zaproszenie od Jamala, którego poznałem w portalu Couchsurfing, wirtualnej platformie globtroterów i osób, które o podróżowaniu marzą i je rozumieją. Ta formuła podróżowania po domach lokalnych mieszkańców jest idealnym sposobem na rzeczywiste poznawanie odwiedzanego świata, bez lukrowania i przykrywania niewygodnej często prawdy. Jamal mówił całkiem składnie po polsku.
– Gdzie nauczyłeś się polskiego? – zapytałem zaraz po przyjeździe.
– Przez 9 miesięcy pracowałem w Warszawie, jako taksówkarz i bardzo polubiłem Twój kraj – odpowiedział i pokazał mi pokój na tę noc. Było to sporych rozmiarów przeznaczone do modlitwy pomieszczenie. Dookoła ustawiono jakby długie kanapy bez nóg a na środku stały dwie bardzo niskie ławy. W jednym z rogów pokoju leżały cienkie i długie gąbki w kolorowych obszyciach. Jamal wyjaśnił mi, że gdy spotyka się cała rodzina jedni siedzą na kanapach a inni siadają w kucki na rozłożonych na podłodze gąbkach. Powiedział mi też, że kładąc trzy, cztery gąbki jedna na drugiej uzyskam idealne łóżko.
– Musisz tylko je położyć odwrotną stroną do tej na których się siada. Potem przeprosił, że musi wracać do pracy a ja nie zatrzymywałem go, bo też miałem ścisły plan na stolicę i mało czasu na jego wykonanie. Zbliżała się czternasta a ja jeszcze nic nie zobaczyłem. Miasto zacząłem poznawać od dobrego cappuccino i croissanta w nowoczesnej kawiarni, w której o dziwo mogłem zamówić moją ulubioną kawę na ulubionym mleku owsianym! Dzień więc, choć już trwał w najlepsze, dla mnie rozpoczynał się po królewsku.
Po takim starcie byłem gotowy na zwiedzanie. Główną ulicą miasta jest Rudaki, która nosząc oznaczenie M41, stanowi część słynnej Szosy Pamirskiej. Jest pełna stoisk, kawiarni i sklepów a jej największymi atrakcjami są monumentalne budynki rządowe i otaczające je ogrody i parki (np. Park Rudake) z rzeką, jeziorami i fontannami. Zwiedzając stolicę nie można pominąć pozłacanego monumentu Ismoila Somoniego, który był tadżyckim władcą z IX wieku a którego nazwisko służy nazwie obecnej waluty. Współczesnemu prezydentowi wybudowano ogromny pałac i zadbano, aby głowa państwa miała odpowiedni widok z okna. W tym celu specjalnie wyburzono synagogę, która wcześniej stała w tym miejscu odsłaniając panoramę pobliskich gór.
Duszanbe w języku tadżyckim znaczy „poniedziałek” od organizowanych tu przed latami targów poniedziałkowych, na które to zjeżdżali się kupcy z wszystkich okolicznych miast a często i państw. Trzeba pamiętać, że cała Azja Centralna to teren przez który setki lat przemierzały karawany kupieckie jedwabnego szlaku i ewentualna popularność targów stanowiła o rozwoju miast i okolicznych regionów. Pomimo, że miasto jest bardzo młode, bo powstało w roku 1924 roku i z pewnością nie pamięta karawan, to tradycja wymiany towarów i handlu jest tu wyraźnie odczuwalna. Po 12 latach od założenia liczba mieszkańców zbliżyła się do stu tysięcy dzięki powstaniu w 1929 roku Tadżyckiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej i ustanowieniu Dushanbe na jej stolicę. Wtedy nazywało się Stalinabad. Dziś Dushanbe zamieszkuje 800 tysięcy ludzi.
Jest jeszcze coś co wyróżnia to miasto. W Duszanbe postawiono najwyższy maszt flagowy świata, który mierzy 165 metrów i został oczywiście wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa. Jest naprawdę ogromny a sama flaga zawieszona na jego szczycie waży podobno 400 kilogramów. Trafiłem na ciepłą, ale nieco wietrzną pogodę i miałem przyjemność podziwiać te wszystkie kilogramy w akcji trzepotania. Piękna sprawa.
Po godzinie osiemnastej i pokonaniu spacerem w mieście niemalże piętnastu kilometrów zacząłem zbliżać się z powrotem do domu Jamala. Starałem się dotrzeć w miarę punktualnie, bo miałem zaproszenie na wspólny posiłek.
– Zapraszam cię na kolację z moją rodziną, bo dziś mamy ramadan.
– Fajnie, bardzo dziękuję. Z przyjemnością przyjdę. A o której mam się zjawić?
– Siadamy do stołu o 18:41 ale ty przyjdź o której chcesz.
– Taaak punktualnie??? Oooo proszę. Zawsze tak dokładnie ustalacie godziny posiłków?
Nie odpowiedział mi, tylko uśmiechnął się tajemniczo. Potem okazało się, że muzułmanie podczas ramadanu trwającego każdego roku 30 dni rozpoczynają wieczorne posiłki dokładnie o zachodzie słońca a te nigdy nie zachodzi o tej samej godzinie w kolejnych po sobie dniach. Raz przecież dzień jest dłuższy od poprzedniego a raz krótszy, po przesileniu zimowym. Teraz mamy wiosenny kwiecień, więc Jamal dziś konsumował kolacje o 18:41 a jutro siądzie do stołu o godzinie 18:42 ale ja już będę wtedy w Samarkandzie.
Jedząc plot – typowe tu danie, który składało się z kawałków baraniny i pieczonych warzyw położonych na ryżu pochyliliśmy się nad tematem muzułmańskich zwyczajów. Jamal objaśniał, iż ramadan mimo, że zawsze trwa 30 dni nie jest świętem stałym. Każdego roku rozpoczyna się o 10 dni później, co symbolizować ma poszukiwanie przez wiernych tego jednego specjalnego dnia, kiedy prorok Mohamed poszedł do nieba (według niektórych źródeł po otruciu przez kucharkę). Przez 30 dni spożywa się więc kolacje po zachodzie słońca i bardzo wczesne śniadania, tak aby skończyć je przed wschodem. Pobożni muzułmanie powstrzymują się potem przez cały dzień nawet od chleba i wody, stosując przez 12 godzin post ścisły.
Wszystkie takie reguły byłem w stanie bez problemu zaakceptować, ale prawdziwe schody mojej próby zrozumienia tej wiary zaczęły się gdy poruszyliśmy temat kobiet. Jamal jako przykładny wyznawca islamu wieku 35 lat miał już dwójkę dzieci a żona była właśnie w ciąży z trzecim potomkiem. Z dumą oznajmił, że ma ustalone z małżonką dojście do gromadki pięciu lub sześciu pociech. I to też bez problemu ogarniałem. Dziś nawet byli razem z żoną na badaniu USG i dowiedzieli się, że trzecim dzieckiem będzie dziewczynka. Zapytałem więc nierozważnie:
– Będziesz z nią chodził do meczetu? Pytam, bo dziś rano nasz kierowca zatrzymał się w połowie drogi do Duszanbe i poszedł pomodlić się w meczecie. Gdy rozglądałem się wokół, to nie widziałem tam żadnych kobiet.
– Nie, u nas kobiety nie chodzą do meczetu – odpowiedział
– Jak to nie? Ja z moją żoną chodzimy co tydzień na niedzielną mszę. Dlaczego Jamal?
– Nasze kobiety mają meczet w domu.
– No chyba żartujesz… A ty jesteś pewnie Allahem albo chociaż prorokiem do którego powinna się też pobożnie modlić, co? – zażartowałem i przez chwilę przeleciała mi myśl przez głowę, że zdrowo przesadziłem. Na szczęście Jamal nie tylko nie dał po sobie nic poznać, ale nawet nie wyrzucił mnie z domu.
Dla pewności jednak zostawiłem temat kobiet i jakoś tak, bezwiednie przeszliśmy na politykę. Tu, ku memu zaskoczeniu, mieliśmy całkiem zbieżne poglądy. Gdy zapytałem o setki portretów prezydenta na budynkach, ulicach i placach Jamal uśmiechnął się.
– Wojtek, jak pewnie wiesz od 1992 w roku w Tadżykistanie rządzi prezydent Emomali Rahmon, który jest oskarżany o fałszowanie wyborów, autorytarne rządy i notoryczne łamanie praw człowieka. Wszyscy tu mamy wrażenie, że wraz z obniżaniem się naszej jakości życia, rośnie samozadowolenie prezydenta, który obwiesza swoimi podobiznami każdy wolną przestrzeń nie tylko stolicy, ale i innych miast. Niestety nic nie możemy z tym zrobić.
Faktycznie, jego plakaty widać dosłownie wszędzie. Mnie najbardziej zainteresowały wizerunki prezydenta obściskującego się z putinem (świadomie używam małej litery), który tu jest uważany niemal za herosa. Dziś jechał ze mną taksówką z Uzbekistanu 20-letni student, który wydawałoby się, że powinien mieć choć odrobinę większe poczucie zrozumienia polityki. Na pytanie o jego opinię związaną z wojną na Ukrainie odpowiedział:
– My, to podziwiamy odwagę prezydenta putina. On walczy z całym światem o nasze wartości. Nie dziwią więc nas trudności na froncie, bo przed putinem stoi zjednoczona armia całego świata. On jest bohaterem.
– Nie wiesz co się dzieje na Ukrainie? Czy to jest ten twój heroizm? Musiałeś przecież słyszeć, że putin porywa ukraińskie dzieci, zabija cywilów, niszczy szpitale i zrzuca bomby na szkoły, sklepy i mieszkalne domy. Słyszałeś o tym? – wzburzony zapytałem młodzieńca, ale w jego oczach zauważyłem, że wie, tylko świadomie ucieka jakby od analizy. Latami był wychowywany w kulcie jednostki herosa z Moskwy i własnego prezydenta a teraz nie umie sobie poradzić z nową sytuacją.
Problemem tych krajów postsocjalistycznych jest nieprzygotowanie do funkcjonowania państwa demokratycznego. Prezydent Tadżykistanu (jak i sąsiadujących z nim krajów) to zwykły dyktator przyozdobiony tylko w piórka demokracji, niszczący w bezwzględny sposób każdy objaw niesubordynacji i odmiennych poglądów. Państwa te, mimo że formalnie uzyskały status niepodległości to nadal związane są finansowymi, politycznymi, gospodarczymi i społecznymi pętlami z Kremlem. Mówi się tu, że kilka milionów Tadżyków żyje i pracuje w Rosji. Zarówno oni jak ich prezydent Rahmon muszą cały czas zastanawiać się nad konsekwencjami oficjalnej krytyki Rosji. Nie trzeba wielkiej wyobraźni i wiedzy politycznej, aby uzmysłowić sobie, że jeden dekret putina o zakazie pracy Tadżyków w jego kraju spowodowałby powrót tej całej rzeszy ludzi a wraz z nim rewolucję, która zmiotłaby cały establishment władzy w Duszanbe.
– Wojtek, pojawiają się jednak ostatnio u nas głosy krytyczne na temat wojny na Ukrainie. Tadżikowie zaczynają sobie zadawać pytanie: Co dalej? A jeśli putin pójdzie na Mołdawię? (Przypomnienie autora: sytuacja polityczna jest niepewna, więc zaznaczam że tekst ten powstał w kwietniu 2023 trzeci roku, kiedy jeszcze go tam nie ma i oby tak zostało) A jeśli potem przyjdzie do nas…?
– Cieszę się, że to mówisz, bo patrząc na Czeczenię, Gruzję, Naddnieprze i Ukrainę w 2014 i 2022 roku to naprawdę nie jest takie niemożliwe – powiedziałem.
– A wiesz, że dziś mój prezydent, niby przyjaciel z putinem, ale odmówił wysłania naszego wojska na front, podobnie zresztą jak pozostali prezydenci państw z Azji centralnej. Przypomnieli u wspólnie, że Organizacja Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym (OUBZ) jest powołana do wzajemnej obrony a na Ukrainie Putin nikogo nie broni, tylko jest absolutnym agresorem.
– Jamal, brawo. To wspaniała informacja. Tak się tworzy wolny naród – Na koniec zrobiliśmy sobie jeszcze wspólne zdjęcie z moim małym transparentem wywrotowym z napisem „NO WAR”. Podzieliłem się też z nim moim planem akcji zrobienia zdjęcia przed ambasadą rosyjską.
– Ojojoj Wojtek zastanów się. U nas to nadal niebezpieczny pomysł – powiedział ściskając mnie na dobranoc. Miał rację. Demonstracja sprzeciwu do wojny nie jest tu jeszcze mile widziana a tym bardziej, gdy przeprowadza się ją przed głównym wejściem do ambasady agresora, a ja miałem się o tym przekonać już następnego dnia.
Na powrót do Uzbekistanu umówiłem się z moim kierowcą na godzinę 12:00 więc rano pierwszym zadaniem było wykonanie zaplanowanego zdjęcia. Muszę się przyznać, że nie podzieliłem się tym pomysłem z żoną ani z dziećmi, żeby ich niepotrzebnie nie denerwować i miałem rację. Opis tej akcji i to feralne zdjęcie publikuję też dziś na spokojnie, po powrocie do kraju, ponieważ całe wydarzenie napędziło mi dużego stracha i podczas robienia kolejnych zdjęć z napisem „NO WAR” (a zrobiłem je jeszcze w Uzbekistanie, Kazachstanie, Estonii, Finlandii i na Łotwie) miałem się już na baczności. A jak to było już wam opowiadam.
Zwykle nie korzystam z taksówek w trakcie moich podróży, ale tym razem wolałem zabezpieczyć sobie drogę ucieczki. Słabo trafiłem, bo polecając mi swojego sąsiada Jamal nie wspomniał, że gość ma z 80 lat. Poleciłem dziadkowi, który przywiózł mnie w okolice rosyjskiej ambasady swoją starą ledwo kulającą się i na pewno pamiętająca jego młodość białą ładą, aby poczekał na mnie za najbliższym rogiem, co okazało się potem strzałem w dziesiątkę. Szybkim krokiem podszedłem jeszcze nieświadomy niebezpieczeństwa pod budynek i zdecydowany na akcję rozłożyłem mój mały wywrotowy transparent przy drzwiach do ambasady. Stanąłem dokładnie obok tablicy z nazwą placówki. Od tego momentu mój czas zaczął biec w tempie ponaddźwiękowym. Ledwo zdążyłem kliknąć jedno nieostre zdjęcie z bramy ambasady wybiegł napakowany ochroniarz w garniturze.
– Что же у вас там? Останавливаться! Останавливаться!!! Co tam masz? Stop! Zatrzymaj się!!! – krzyczał w moim kierunku i próbował uchwycić wielkimi łapskami. Instynktownie jakoś zacząłem uciekać i chować do torby transparent z moim telefonem. Przez kilka metrów uciekałem a on gonił mnie cały czas wrzeszcząc. Słyszałem jego krzyki i czułem w dusznym powietrzu, dosłownie na plecach jego oddech. Przez głowę przeleciały mi myśli, czy nie wyciągnie broni, czy nie zdecyduje się na jeszcze drastyczniejsze ruchy. Potem wszystko się zatrzymało. jak w Matrixie, cały rozpędzony świat nagle wyhamował. Kopnięty w nogę upadłem i turlając się raniłem o płyty chodnikowe łokcie, kolana i ręce. Pojawiła się krew, ale ja nic nie czułem. Moja świadomość była w innym świecie, jakby śniłem. Miałem wrażenie, że to mnie nie dotyczy. Nic kompletnie nie czułem. Nawet nie myślałem co mam zrobić. Wszystko na chwilę zamarło. Świat zatrzymał się jednak tylko dla mnie, ale on nie tracił czasu. Okładał mnie potężnymi pięściami i kopniakami a ja zasłaniałem tylko twarz i brzuch. Nie wiem skąd, nagle moja świadomość powróciła do rzeczywistości. W głowie rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie rozwiązania. Gdy moje myśli przebudziły się znalazłem w sobie siły i gibkość dwudziestolatka. Gdy ochroniarz dosłownie podniósł mnie i zaczął przepychać w kierunku ambasady, jakieś przerażenie i myśl o rosyjskim więzieniu spowodowały, że wszystkie moje mięśnie nagle eksplodowały. Do dziś nie rozumiem jakim sposobem wyrwałem się temu osiłkowi. To były ułamki sekund, gdy znów stanąłem na nogi i zacząłem biec przed siebie. Gonił mnie kilkaset metrów, ale tracąc siły na wołanie przez krótkofalówkę posiłków zostawał coraz dalej za mną. Wreszcie stanął i poprzestał na wymachiwaniu w moim kierunku łapami a ja już sam biegłem jeszcze kilka minut. Robiąc wielkie koło wokół chyba całej dzielnicy wróciłem do taksówki i odjechałem na bazar. Przez całą niemal drogę, gdy dziadek odjeżdżał miałem wrażenie że ściga mnie z pół tuzina aut, pełnych rosyjskich agentów. Leżałem nieruchomo na tylnim siedzeniu nie pokazując przez szyby choćby jednego włosa. Jednocześnie miałem też poczucie spełnienia, że moją małą wojnę z putinem dziś ja wygrałem. Fotografia z napisem „NO WAR” przy tablicy ambasady rosyjskiej w kraju tak zależnym od Rosji była dla mnie symboliczna. To zdjęcie zamierzałem pokazywać później na każdym spotkaniu z Polonią czy mieszkańcami odwiedzanych przeze mnie miast. Chciałem im udowodnić, że putin nie jest taki mocny. Było warte tych kilka kopniaków i uderzeń a poczucie jedności z gnębionymi od ponad roku Ukraińcami napełniło mnie jakimś tajemniczym wrażeniem spełnienia.
Postanowiłem, że ta fotograficzna akcja będzie jeszcze trwała. Na Fb założyłem profil pod tytułem No War Embassy, gdzie będę zamieszczać kolejne zdjęcia sprzed rosyjskich ambasad z napisem NO WAR. Tylko ja z żoną zrobiliśmy zdjęcia z tym hasłem w Uzbekistanie, Kazachstanie, Estonii, Finlandii i na Łotwie. Podróżników na świecie są miliony i możemy wszyscy pokazywać nasz sprzeciw wobec wojny i zabijaniu niewinnych ludzi. Może ten profil stanie się właśnie taką płaszczyzną naszej małej walki obieżyświatów z putinowskim reżymem!!! Pomyślcie tylko, ile możemy zrobić zdjęć każdego dnia przed rosyjskimi placówkami dyplomatycznymi na całym świecie. Przecież nas podróżników, turystów, ludzi poznających pokojowo inne kraje są miliony i tylko pokój na świecie gwarantuje realizację pasji eksploracji naszego globu.
Gdy tak rozmyślałem taksówka dojechała na targ i po rozliczeniu z dziadkiem za długie oczekiwanie wysiadłem. Byłem na największym w mieście bazarze spożywczo – przemysłowym Mekhrgon. Wokół mnie pełno ludzi robiło zakupy i dzięki nim poczułem się bezpieczniej. Miałem tu zaplanowane śniadanie przed podróżą, ale zdenerwowany wydarzeniami sprzed ambasady nie potrafiłem nic przełknąć. Wypiłem tylko kwaśny świeżo wyciśnięty przede mną sok z granata i dla uspokojenia bijącego jak oszalałe serca, poszedłem na piechotę do domu Jamala. Trzy godziny później siedziałem już w mojej łączonej taksówce, która wprost proporcjonalnie do zbliżania się do granicy z Uzbekistanem, powodowała zwiększanie się we mnie poczucia bezpieczeństwa.
Samarkanda po raz drugi
Na trzecią noc w Samarkandzie jechałem do domu rodziny Bołozowa jakby do siebie. Wiedziałem już jakim tramwajem dojechać do niego. W jaką wąską uliczkę skręcić, żeby skrócić sobie drogę i w jakim pokoju będę spał. Wiedziałem też, że materac na którym muzułmanie siadają do posiłków należy odwrócić do góry nogami do spania. Znałem też już każdego członka rodziny Bołozowa: jego żonę, kuzyna, syna z żoną, jednego wnuczka i drugiego, biegającego z włączonym na kanale z bajkami smartfonem. Nie wiedziałem tylko czy Larisa- synowa Bołozowa będzie pamięta o somsach, które obiecała mi upiec. Pamiętała!!!
To były najsmaczniejsze somsy, jakie jadłem w tej podróży. Może nie było ich zbyt wiele, ale od przyjazdu do środkowej Azji codziennie pochłaniałem dwie lub trzy. Te jednak były przygotowane po domowemu i upieczone specjalnie dla mnie w ogrodowym tandoorze. Piec przypomina przeciętą na pół i postawioną na średnicy kulę z małym otworem na górze. W środku rozpala się ogień a po nagrzaniu pieca, somsy, chleby lub inne tradycyjne wypieki przykleja się do ścian wewnątrz pieca. To było uzbeckie niebo w gębie!
Larisa podobnie jak teściowa nie konsumowała z nami mężczyznami, tylko co chwila donosiła nam świeżo upieczone cieplutkie somsy. Gdy będąc po zjedzeniu zupy, warzyw i pięciu soms zaproponowała mi kolejną musiałem odmówić, bo miałem wrażenie i to poparte na prawdę silną obawą, że na pierwszej zaraz będę siedział…
Ta noc miała być bardzo krótka. Z Tadżykistanu wróciłem po godzinie 20 a do Buchary zamierzałem dostać się pociągiem, który odjeżdżał z dworca w Samarkandzie o godzinie 04:15 nad ranem. Nawet nie śmiałem poprosić Bołozowa o pomoc i o 3 rano znów opuściłem, tym razem ostatni raz, jego dom. Jak zwykle bez żadnego problemu znalazłem taksówkę za 4 zł i kilka minut później stanąłem przed dworcem. O azjatyckich pociągach krążą legendy. Chyba każdy podróżnik marzy o jeździe koleją transsyberyjską. Wódka, biesiady, kilkudniowe odcinki i rodzinne pogawędki odbywają się podobno w nich na okrągło. Nie mogę potwierdzić, bo nigdy jeszcze nie jechałem koleją transsyberyjską a i ten pociąg na Syberię nie zmierzał. Po wejściu do wagonu, który zamieniony był w jedną wielką sypialnię, musiałem się przeciskać przez wystające z łóżek stopy i ręce śpiących podróżnych. Wreszcie konduktor wskazał mi moją pryczę i doniósł zapakowany w folię czysty komplet pościeli. Petarda! Tak, to ja mogę podróżować – pomyślałem i kilka minut póżniej spałem w najlepsze, uśpiony monotonnym stukaniem kół o szyny.
Jechaliśmy przez pustynię, ale w ciemności mogłem sobie ją tylko wyobrazić. Nie musiałem za to wyobrażać sobie mojego sąsiada, bo dokładnie go słyszałem. Raczej jego chrapanie. Chyba 100 letni dziadziuś też pewnie głęboko uśpiony muzyką kolei wydawał z siebie dźwięki, przypominające rżenie mocno zdenerwowanego konia. A może to było jakieś chrząkanie ukrytego pod łóżkiem prosiaka? Nie, muzułmanie nie lubią świń, i z pewnością nie wzięliby żadnej w podróż do Buchary. Szkoda, bo konia czy świnię mógłbym przepędzić a dziadek musiał ze mną zostać i najspokojniej na świecie kontynuował swoje chrapanie, niszcząc dokumentnie moją potrzebę odpoczynku. Przez całe trzy godziny podróży nie zmrużyłem oka a wrażenie przebywania w jakiejś stodole z trzodą pozostało ze mną na kilka następnych dni. Tym bardziej z radością powitałem dworzec w Bucharze, ale o tych przygodach napiszę już w kolejnej części.
Wojciech Łopaciński
Hotelarz, doradca branżowy, mówca motywacyjny, podróżnik
- Odwiedził 85 krajów świata
- Wykładał na UMK, WSB, obecnie współpracuje z WSG
- Autor cyklu książek pt. „Zabrałam brata dookoła świata”
- Organizator spotkań i festiwali podróżniczych
- Autor i prowadzący audycje podróżnicze na antenach radia