Czy bez podróżowania można żyć? Hmmm, ja bym nie mógł, choć nie przypominam sobie żeby Maslow umieścił wycieczki w dolnych, czyli tych absolutnie niezbędnych partiach swojego zestawu siedmiu odczuwalnych przez wszystkich ludzi potrzeb. Podstawę jego piramidy tworzą potrzeby fizjologiczne i bezpieczeństwa. Jeśli dodamy do nich jeszcze telewizor (a dziś już chyba powinienem napisać telefon z social mediami) oraz puszkę taniego piwa, to z dużą dozą pewności będziemy mieli strefę, w której zdecydowana większość obywateli świata spędzi całe swoje życie. I na tym pozostańmy, nie zagłębiając się w szczegóły ich decyzji, które związane mogą być przecież nie tylko z kompletnym brakiem zainteresowania światem znajdującymi się poza odwiedzanym sklepem spożywczym, ale bardzo często z statusem społecznym, finansowym, charakterologicznym danej jednostki czy chociażby polityką kraju, w którym przyszło jej żyć. W położonym w Azji środkowej Turkmenistanie na przykład (o Korei Pł. nie wspominając) obywatele nie mają prawa podróżować a uzyskanie paszportu ze zgodą na zagraniczny wyjazd jest dobrem absolutnie luksusowym. Ograniczenia dotyczą również przyjeżdżających do kraju, choć raczej powinienem napisać pragnących przyjechać do Turkmenistanu, bo na chęciach się kończy ze względu na odmowne decyzje wizowe ambasady reżymu.
Tekst ten kieruję do grupy osób, które odnalazły w sobie siłę do przezwyciężania trudności w wyjściu ze strefy komfortu i odważyły się marzyć.Tak, tak, nie pomyliłem się – marzyć. Według mnie podróżowanie to właśnie spełnianie marzeń. Odkrywanie świata jest przecież przekonywaniem się na własne oczy, jak wygląda życie bardzo daleko (a czasami całkiem blisko) od nas. Będzie więc podróży. O podróży nieco innej od tych, które ostatnio przeżywałem. Robiąc zestawienie odwiedzonych krajów świata przed tą wyprawą doliczyłem się 81 i mogę stwierdzić, że w większości z nich byłem z moją żoną lub z dwójką dzieci, gdy pojawiły się na świecie w 2021 i 2004 roku. Oczywiście najbardziej spektakularnym projektem była rodzinna roczna wyprawa dookoła świata, którą przeżyliśmy z dwójką naszych małych (wtedy) dzieci, pokonując 125 tysięcy kilometrów i wizytując 42 państwa na obu Amerykach, Afryce i Azji. Wyprawa o której teraz chciałbym opowiedzieć nie jest tak odważna i długa, jak roczny projekt, ale dla mnie z każdym dniem jej trwania stawała się wielkim przeżyciem i radością z podróżowania. Przede wszystkim nie pojechał ze mną nikt. Nie wiem czy zmęczyłem moich rodzinnych partnerów podróżami, czy nie byli zwyczajnie zainteresowani krajami Azji Centralnej, ale tym razem samotnie wyruszyłem na podróżny szlak.
Jednym słowem 20 marca wsiadłem do samolotu odlatującego, przez Dubaj do Samarkandy. Jeśli interesują was miasta związane z jedwabnym szlakiem w Uzbekistanie. Jeśli chcecie poznać polskich misjonarzy w Kazachstanie. Jeśli jesteście ciekawi jak żyje Polonia w Turkmenistanie i czy są Polacy w Tadżykistanie, to te teksty mogą was zainteresować. Odwiedzę dom dziecka w kazachstańskim Konajewie, który jeszcze kilka miesięcy temu nazywał się Kapszagaj i dwie grupy młodzieży uczącej się języka polskiego w Taszkencie. Spotkam się z polskim biskupem w Uzbekistanie i będę nocować u zwykłych lokalnych rodzin w czterech krajach Azji Centralnej, ponieważ podróżując nie zamierzam korzystać z hoteli, hosteli czy jakiejkolwiek innej komercyjnej propozycji noclegu. Dlaczego? Dlatego, że śpiąc u ludzi w domach i podglądając jak wygląda ich codzienność, poznaję jakby od podszewki kraj do którego przyjechałem. Zatrzymując się dziś np. w Hiltonie, Sheratonie czy innym hotelu międzynarodowej marki nie dowiedziałbym się nawet, że wczoraj obchodzono tu święto Nawroz a kilka dni temu muzułmanie rozpoczęli przeżywanie ramadanu. Nie dowiedziałbym się, że wyznawcy Allaha przez cały miesiąc będą spożywali tylko dwa posiłki w ciągu dnia a raczej nocy, bo mają prawo do nich tylko po zmroku. To dlatego pewnie wzięło się powiedzenie, że po zachodzie słońca Allah nie widzi i można strzelić sobie czasem nawet zakazane piwko…
Samarkanda, Uzbekistan
Wrócimy jednak do wyprawy i pierwszego miasta na szlaku, którym miała być magiczna Samarkanda. Magiczna, bo nie ma chyba podróżnika, który interesując się Azją Centralną nie chciałby zobaczyć na własne oczy placu Registan, z jego trzema słynnymi madrasami, czyli tradycyjnymi muzułmańskimi szkołami wyższymi. Podróżniczego smaczku dodaje też fakt, że Samarkanda jest uznawana za jeden z najstarszych na stałe do dnia dzisiejszego zamieszkiwanych ośrodków miejskich świata. Pierwsze ślady ludzkiej działalności w jej okolicach sięgają aż 40 000 lat p.n.e. a najstarsze zapisane informacje na jej temat można znaleźć w sięgających VI wieku p.n.e. informacjach o uznaniu Marakandy (wcześniejsza nazwa) za stolicę satrapii Sogdiany, zależnej od Persji samodzielnej jednostki administracyjnej, która swoim zasięgiem obejmowała tereny styku czterech zaplanowanych w mojej podróży krajów: Uzbekistanu, Kazachstanu, Kirgistanu i Tadżykistanu. O Samarkandzie pisał słynny marokański podróżnik Ibn Battuta i Marco Polo. To właśnie o tym mieście powiedział Aleksander Wielki w 329 roku p.n.e. „wszystko, co słyszałem o Samarkandzie jest prawdą z jednym wyjątkiem: jest piękniejsza niż sobie wyobrażałem”. Rządzili nią Persowie, Grecy, Turcy, Mongołowie, Chińczycy i Rosjanie. Przez wiele stuleci różne religie znajdowały tu swój dom a miasto stale pojawiało się na kartach historii. Niemalże unicestwiona przez Czyngis Chana w XIII wieku, sto lat później stała się niezwykle ważnym przystankiem na trasie jedwabnego szlaku – starożytnej drogi handlowej łączącej Chiny z regionem Morza Śródziemnego. Dzięki Timurowi, który wybudował miasto „jakiego nigdy wcześniej nie widziano” została uznana za centrum kultury, historii, architektury, handlu i religii ówczesnego świata.
Moje samarkandzkie przygody zapowiadały się równie ciekawie, co historia miasta, bo mimo planowanego przylotu o 3 nad ranem, goszczący mnie gospodarz-muzułmanin obiecał, że osobiście mnie odbierze z lotniska.
– Nie ma problemu. My mamy teraz ramadan i przed wschodem słońca siadamy do śniadania, mogę więc po Ciebie przyjechać. Jak tylko wylądujesz, to zadzwoń lub napisz i za chwilę przyjadę – napisał na WhatsApp, wprawiając mnie w błogie poczucie spokojnego rozpoczęcia podróży a co jeszcze ważniejsze, uwalniając myśli o super śniadaniu. Myśli, które z każdą mijającą godziną podróżowania z Polski przybierały coraz to realniejszych kształtów, zapachów i smaków. Nie mogłem się więc doczekać pysznego śniadania a pragnienie to podczas lądowania, niemalże dorównało po 20 godzinnej podróży, chęci ujrzenia na własne oczy trzech muzułmańskich madras na placu Registan. Po przejściu formalności granicznych i odpowiedzi na kilka pytań, związanych z celem przyjazdu do Uzbekistanu musiałem jeszcze rozwiązać problem telefonu. Mając zaplanowanych cztery państwa, zdecydowałem się nie kupować żadnych kart telefonicznych. Poprosiłem więc stojącą, na stoisku wynajmu aut, panią o pomoc w kontakcie z moim gospodarzem. Po krótkiej rozmowie pani nie tylko mi pomogła, pomimo, że wcale nie zamierzałem u niej wynająć samochodu ale i potwierdziła, że ludzie z reguły są mili i przyjaźnie nastawieni do podróżnych, oprócz wyjątków, na których skupiają się współczesne media, przedstawiając nam swoją niebezpieczną wizję świata. Miałem czekać przy wejściu głównym na lotnisko na białą Ładę i faktycznie taka po dziesięciu minutach podjechała. Bozorboj (pierwszy raz usłyszałem takie imię) okazał się starszym, 68 ośmioletnim muzułmaninem z długą brodą. Ubrany był w tradycyjną męską galabiję (z arabskiego dżalabiję), długą luźną szatę noszoną przez arabskich mężczyzn. Gdybym nie znał jej z poprzednich wypraw, to mógłbym pomyśleć, że Bozorboj wskoczył do auta w piżamie, bo galabija przypomina nieco europejską koszulę nocną. Po krótkiej przejażdżce i wymianie pierwszych uprzejmości bardzo sprawnie dojechaliśmy do domu, w którym okazało się, że wszyscy mieszkańcy spali w najlepsze. Żadnych powitań więc nie było. Nie było też ani kolacji ani śniadania a gospodarz po wprowadzeniu mnie do pokoju pożegnał się, pomachał i mam wrażenie, że poszedł dalej spać. Jak miałem jednak ja zasnąć, gdy w brzuchu burczało jak na koncercie rockowym… Uratowała mnie ostatnia polska kanapka od żony, którą oszukałem żołądek.
– Nie lubię tego ramadanu – pomyślałem i położyłem się spać.
Obudziłem się w południe i w domu nie było już nikogo. Zgodnie z instrukcją Bozorboja zatrzasnąłem za sobą drzwi i ruszyłem na podbój miasta. Pierwszy cel był oczywisty: plac Registan i jego trzy muzułmańskie szkoły. Wcześniej musiałem tylko zjeść śniadanie i jakoś dojechać do centrum. Z jednym i z drugim poszło bez problemu. Spod domu dowiózł mnie do centrum miasta tramwaj z biletem za 30 groszy a śniadanie zjadłem na bazarze Siyob Dehqon, znajdującym się na tyłach meczetu Bibi-Khanym z przełomu XIV i XV wieku. Kupiłem dwa duże pierogi, które okazały się somsami – typowym tu daniem. Były wypełnione szpinakiem, upieczone w piecu tandoor i tak dobre, że dokupiłem jeszcze dwie. Popiłem pół litrem ręcznie wyciśniętego przede mną soku z granatów za 4 złote i po takiej uczcie byłem gotów na zwiedzanie. Fasada meczetu Bibi-Khanym przypominała do złudzenia madrasy z placu Registan, tylko że tych madras miały być trzy a ja stałem na przeciwko jednej wielkiej budowli.
– Hmmm Co tu się dzieje? Miały być trzy szkoły a jest jeden meczet – zmartwiłem, bo przed wyjazdem, jeszcze w Polsce, wymarzyłem sobie zdjęcie z trzema madrasami.
– Czyżbym wyklikał jakieś stare i nieaktualne zdjęcia głównego zabytku perły Azji centralnej i całej arabskiej architektury…? Nieeee, to niemożliwe! – Z pomocą przyszedł policjant, który zagadał mnie skąd jestem i co robię na bazarze. Po krótkiej rozmowie okazało się że Bibi-Khanym jest zupełnie inną budowlą i do słynnych samarkandzkich madras, dzieli mnie jeszcze kilometrowy spacer. Dodał, że nie muszę się martwić, bo w tym mieście wszystkie drogi prowadzą na plac Registan. Podekscytowany pobiegłem więc i faktycznie po paru minutach stanąłem przed monumentalnymi budowlami. Tego nie da się chyba opisać. Wysokie na 17 metrów trzy madresy – Uług Bek (wybudowana w latach 1417-1420), Szir Dar i Tillja Kari były pokryte terakotowymi niebieskimi kafelkami i zapierały duch w piersiach. „Och, cud! Jej masa, jak góra, stoi mocno, podpierając niebo. Majestatyczna fasada na wysokości jest podwojeniem nieba, od ciężaru grzbietu ziemi drży” – przypomniały mi się wyczytane w domu przed wyjazdem słowa ze starego tadżyckiego wersetu, które zgodnie z odczuwanym przez mnie w tej właśnie chwili wrażeniem podkreślały skalę każdej z nich. I nie sposób nie zgodzić się z takim opisem.
Już wybudowany przez Timura meczet Bibi-Khanym jest przykładem arabskiej megalomanii w tym przypadku wielkiego władcy, który był tak bogaty, że mógł sobie pozwolić na wszystko. Podobno środki na jego postawienie przywiózł z wyprawy do Indii, a przy budowie korzystał z ponad stu sprowadzonych specjalnie słoni. Meczet zbudowany został na cześć głównej żony Timura o imieniu Bibi. Według legendy, Bibi podczas nieobecności męża, osobiście nadzorowała wszelkie prace a ponieważ była niezwykle piękna, to jeden z architektów tak się zakochał w swojej władczyni, że nie chciał dokończyć budowy, jeśli nie będzie mógł jej pocałować. Bibi nieopatrznie, jak się póżniej okazało, zgodziła się, ale pocałunek zostawił piętno na jej policzku, który natychmiast po powrocie zauważył Timur. Architekt został skazany na śmierć, a żona musiała już do końca życia zakrywać swoją twarz. Od tamtej pory wszystkie muzułmanki mają obowiązek zakrywania się przed pożądliwym wzrokiem mężczyzn.
Madrasy z placu Registan są jeszcze bardziej monumentalne a ich wyjątkowość tkwi nie tylko w tym, że stoją koło sobie. Tak na prawdę, każda z osobna jest wspaniałym cudem architektury i obiektem historycznym. Pierwsze madrasy, czyli szkoły zakładali w XI wieku Seldżucy, w celu upowszechniania islamu sunnickiego (jako przeciwwagę dla szyickiej propagandy Fatymidów). Od samego początku szkoły słynęły z wysokiego poziomu nauk. Typowa madrasa była czworoboczną budowlą z wewnętrznym dziedzińcem i pomieszczeniami dla studentów.
Pierwszą z samarkandzkich madras, po zachodniej stronie placu, ufundował wnuk Timura, Uług Beg, na którego część ją nazwano zgodnie z jego nazwiskiem. Był on astronomem i matematykiem, który ściągnął do miasta uczonych, czyniąc ją intelektualną stolicą regionu. Stąd na fasadzie pojawiają się motywy geometryczne i gwiazdy.
Jej lustrzanym odbiciem jest postawiona dwieście lat później po wschodniej stronie, identyczna szkoła Szir Dar. Szir oznacza „lwa”, którego wizerunek można wypatrzeć na portalu. Umieszczanie wizerunku ludzi i zwierząt jest sprzeczne ze sztuką architektury islamskiej, dlatego istnieje podejrzenie, że ich autorem są budowniczy z Persji, którzy byli wyznawcami zoroastryzmu.
Najmłodsza madrasa Tillja Kari z połowy XVII wieku z olbrzymią kopułą i bogato złoconym wnętrzem stoi przodem do zwiedzających. Podczas wizyty warto zajrzeć na dziedzińce budynków, gdzie kiedyś działały karawanseraje (tamtejsze hotele), a dziś sprzedawane są pamiątki.
Pod żadnym pozorem zwiedzanie Samarkandy nie powinno się skończyć tylko na placu Registan. Nie można uznać Samarkandy za zwiedzoną, bez odwidzenia mauzoleum jej budowniczego. Szczątki Timura są złożone w grobowcu w bogato zdobionej złotem trumnie w mauzoleum Gur Amir, około dwóch kilometrów od Registanu. Timur nie planował tego miejsca na swój grobowiec. Władca zbudował dla siebie kryptę w miejscowości swoich narodzin Szachrisabz, ale jak to często w historii bywa, los spłatał mu figla i zmarło się biedakowi bardzo niespodziewanie. Wielkiego i niezwyciężonego władcę pokonało zapalenie płuc, które dopadło go na terenach dzisiejszego Kazachstanu w trakcie planowania wyprawy przeciwko Chińczykom zimą 1405 roku. Zasypane śniegiem drogi uniemożliwiły transport ciała do Szachrisabz i wobec srogiej aury postanowiono złożyć szczątki przywódcy w Samarkandzie. Podobnie jak w przypadku innych muzułmańskich mauzoleów, zamiast grobowców, w mauzoleum można zobaczyć jedynie kamienie wskazujące na miejsce pochówku. Faktyczne krypty znajdują się w komorze pod nimi.
Najstarszym z kolei zabytkiem miasta jest kompleks mauzoleów Szach i Zinda. Wszystkie budowle wyglądają jak małe pałace czy świątynie, każda z niebieską kopułą i bogato zdobionym wejściem. W jednym z nich został pochowany kuzyn Mahometa, więc mauzoleum odwiedzane jest licznie przez religijnych pielgrzymów w drodze do Mekki. Można tam zobaczyć grobowce z XIV wieku, w których spoczywają siostry i siostrzeniec Timura a zaraz obok grób kontrowersyjnego prezydenta Uzbekistanu, Islama Karimova rządzącego krajem od czasu rozpadu ZSRR do 2016 roku.
Jest też i polski akcent. Dzięki działalności naukowej wnuka Timura, Uług Bega, Samarkanda była uznawana w średniowieczu za intelektualne centrum Azji a przez wielu i świata. Uług Beg był największym uczonym w mieście i niekwestionowanym liderem, który często swoimi badaniami i naukowymi spekulacjami prześcigał naukowców w Europie. Do rozpowszechnienia jego dzieł właśnie na Starym Kontynencie mocno przyczynił się podobno nasz rodak z Gdańska, Jan Heweliusz.
W Samarkandzie zostałem niecałe trzy dni i połowę czwartego, po powrocie z Dushanbe przed kontynuacją wyprawy do Buchary, innego klejnotu arabskiej historii i architektury, ale o tym już napiszę w kolejnym tekście.
Wojciech Łopaciński
Hotelarz, doradca branżowy, mówca motywacyjny, podróżnik
- Odwiedził 85 krajów świata
- Wykładał na UMK, WSB, obecnie współpracuje z WSG
- Autor cyklu książek pt. „Zabrałam brata dookoła świata”
- Organizator spotkań i festiwali podróżniczych
- Autor i prowadzący audycje podróżnicze na antenach radia
Azja Centralna, część II: Pobili mnie przed rosyjską ambasadą w Dushanbe